piątek, 30 czerwca 2017

Opowiadanie o życiu na krze

Klaudia rozprostowała obolałe, zmarznięte nogi. Obudził ją chłód i teraz właśnie zdała sobie sprawę, skąd tenże chłód się brał. Jej ciało leżało na tafli lodu. Przetarła oczy skostniałymi palcami i rozejrzała się. To nie była taka zwykła tafla lodu, jak na lodowisku, czy na jeziorze, kiedy po prostu z zimna sobie zamarza, o nie. Tafla była niewielka i nieprzymocowana w ogóle do żadnego brzegu - ot była to po prostu kra. Płynęła pośród innych kier, dryfowała powoli, sunęła we mgłę, taką samą mgłę pozostawiając za sobą.
Klaudia była przerażona, ale ponieważ nic złego się nie działo, po chwili jej nerwy uspokoiły się i nawet jakoś przyzwyczaiła się do zimna.
Płynęła tak sobie niespiesznie na swoim kawałku lodu, oglądając mijane kry. Białe, biało-błękitne i biało-szare, różnokształtne bryły. Nie miała z kim rozmawiać, więc śpiewała sobie piosenki o lecie i słońcu - dodawały jej otuchy w tym mroźnym świecie. Zauważyła w końcu, że z czasem mijanych kier było coraz mniej, jakby gdzieś gubiły się po drodze, a może rozpływały się w innych kierunkach.
Zaczęła się zastanawiać, gdzie właściwie niesie ją nurt i co to za rzeka. I czy to rzeka w ogóle? Wytężała wzrok, próbując dostrzec brzeg, ale wszystko skryte było w gęstej białej mgle. Podczas całej podróży nie widziała ani skrawka lądu. Nie widziała nic innego poza krami i lodowatą, ciemną wodą. Porzuciła rozmyślania o brzegu i zaczęła zabawiać się, wypuszczając z ust obłoczki pary, próbując formować z nich kółka. Położyła się na plecach i udawała, że jest parowcem i płynie właśnie wielką mulistą rzeką. Parowcem pełnym odkrywców i przedsiębiorców, zmierzających po nowe życie w wielkiej Ameryce. Zapadła w sen i zdawało jej się, że atakowali ją Indianie, ukryci w zaroślach na niewidocznym brzegu. Strzałami boleśnie ranili jej pokład i jeden zdaje się nawet ją podpalił. Załoga wyskakiwała z głośnym pluskiem do wody, aby ratować się przed płomieniami liżącymi jej ciało.
Otworzyła oczy.
Nadal słyszała plusk. Podniosła się i rozejrzała. Odgłos dochodził z jednej strony, choć mgła mocno utrudniała jego konkretne zlokalizowanie. Coś wpadało do wody, chyba nawet całkiem niedaleko. Czy to kawałki lodu odpadają od brzegu?
Klaudia zadrżała z podniecenia na myśl, że brzeg może być tak blisko. Wytężała wzrok, żeby dojrzeć to, co wydawało odgłos. Na próżno. Nie widziała nic poza mgłą i pobliskimi krami dryfującymi naprzód wraz z jej odłamkiem.
-Mogę po nich przeskoczyć, może uda mi się dojrzeć, co tak pluszcze - powiedziała do siebie.
-A jeśli wpadnę do wody? Tamte kry nie wyglądają tak stabilnie…
-Przecież potrafię pływać! - zganiła się.  

Tymczasem plusk coraz bardziej się oddalał. Osłupiała wsłuchiwała się w coraz cichszy odgłos, aż w końcu nie mogła go odróżnić wśród szemrzącego dźwięku płynącej wody.
-Nie… - szepnęła z rozpaczą.
I płynęła dalej.

Minął dzień, a Klaudia wróciła do swojej zwykłej pogody ducha. Śpiewała piosenki i puszczała obłoczki pary z ust, bawiła się doskonale. Opowiadała sobie różne historyjki o rycerzach i oblężonych zamkach, zmieniając głosy, żeby odgrywać role. Kiedy była głodna, odłamywała kawałeczek swojej kry i jadła. Był jednocześnie sycący i zaspokajał pragnienie. Miał wspaniały smak, jakby truskawek i bananów, ale nie był wcale za słodki.
Jednego dnia miała humor raczej zgryźliwy, wtedy nie bawiły jej opowieści o zamkach, zresztą nie mogła wymyślić nic nowego, a i piosenki jej jakoś zbrzydły. Siedziała skulona przy krawędzi kry i skubała ją po kawałku, powoli żując drobne odłamki. Liczyła mijane kry. Było ich teraz jeszcze mniej, w przybliżeniu, tak można przypuszczać, dwie na godzinę. Niektóre płynęły bardzo wolno - te Klaudia wyprzedzała na swojej lodowej tratwie, a inne z kolei wyprzedzały ją. Miały przeróżne kształty i rozmiary. Wyścig kier się nie kończył, nie opadała także mgła. To jedno nie zmieniło się od początku, widoczność ciągle była zerowa.
W taki właśnie markotny dzień usłyszała kolejny odgłos, wyróżniający się na tle szumu wody.
To był ptasi śpiew.
Klaudia zerwała się na równe nogi, wypatrując usilnie, gdzie podziewa się stworzenie. Mogła mniej więcej określić kierunek, gdzie jest, ale nie widziała go. Natężenie dźwięku rosło, ptaszek ćwierkał coraz bliżej - albo podlatywał, albo to ona podpływała coraz bliżej jego lokalizacji. Czy on też siedział na krze? Czy na lądzie? Może na drzewie? Ach, gdyby tylko mgła była rzadsza i widziałaby choć zarys konarów lub korony! Jak nic skoczyłaby w wodę i przepłynęła ten dystans. Śpiew był teraz naprawdę blisko. Co więcej, mijała właśnie krę, która powoli posuwała się między nią a ukrytym we mgle ptakiem.
Wlepiała wzrok w miejsce, skąd dochodziły trele i wydawało się jej nawet, że widzi zarys drzewa. A może jej się nie wydawało? Mrużyła oczy i przekrzywiała głowę. Wytężała zmysły, żeby określić jak najlepiej położenie ptaszka i stwierdzić, czy dotrze tam o własnych siłach. Zwierze śpiewało ile sił w małych płucach, a ona dalej szacowała, aż w końcu odgłos zaczął się oddalać. Straciła z oczu ten zarys drzewa, a może tylko wyobrażenie zarysu, śpiew cichł z każdym przebytym metrem i znów nastał jedyny niepodzielny szum rzeki.
Klaudia wlepiła wzrok w stopy i zacisnęła pięści.
- Głupia! - krzyknęła i tupnęła.
Lód zaskrzypiał pod naciskiem jej stopy i zaczął pękać. Przerażona dziewczyna odeszła na stabilny fragment tafli i usiadła, próbując się uspokoić.
Na szczęście odpadł tylko niewielki fragment, a jej kra nadal miała taki rozmiar, że mogła się spokojnie na niej położyć. Tak też uczyniła.
Leżała tak nie wiadomo jak długo, wpatrując się w nieprzeniknioną biel mgły. Para wydobywająca się z jej ust już jej nie bawiła. Zasnęłą pełna goryczy i wyrzutów, a sny miała bardzo nieprzyjemne. Śniło jej się, że z białej mgły nadeszły nagle wielkie białe niedźwiedzie i rozszarpały jej krę pazurami, a potem pożarły kawałki lodu, polewając je sosem truskawkowym i posypując czekoladą. Klaudia kuliła się na swoim coraz mniejszym kawałku i patrzyła jak niedźwiedzie delektują się lodami, dyskutując o niedźwiedziej kulturze, wymieniając się plotkami ze świata i kłócąc o to, który dostawca fok jest łachudrą, a który to porządny, uczciwy Ursus maritimus. Zostawiwszy ją na kawałku wielkości talerza obiadowego, odeszły każdy w swoją stronę. Klaudia stałacała spięta próbowałą utrzymać równowagę na pozostałościach kry i płakała. Nie mogła nawet otrzeć nosa.

Obudziła się zalana łzami. Wydmuchała nos w sukienkę, bo nie miała innego wyboru, a potem zjadła kawałek kry na śniadanie. Postanowiła, że nie będzie myśleć o straconej okazji, bo tylko gorzej się od tego czuje, a na pewno trafi się jeszcze jakieś drzewo po drodze i to nawet niejedno, z całą pewnością!

Zaśpiewała po śniadaniu kilka piosenek i nawet zrobiła dziesięć przysiadów. Płynął dzień za dniem, kiedy tak żyła sobie całkiem miło na lodowej krze. Bywało ciężko i wiele było nocy, które przepłakała, ale ogólnie to całkiem dobrze się tam czuła.

Właśnie się rozjaśniało. Gdzieś tam ponad tą straszliwą mgłą, właśnie wstawało słońce. Klaudia obudziła się, zjadła fragment kry i zaczęła rozwiązywać krzyżówkę, którą ułożyła sobie sama wczorajszego dnia. Rysowanie palcem po lodzie nie należało do najprzyjemniejszych, ale była to jedna z niewielu dostępnych rozrywek i była warta takiej ceny. Nie pobawiła się jednak zbyt długo, bo doskonale pamiętała, to, co wymyśliła wczoraj. Odszyfrowała hasło i wyciągnęła się wygodnie na krze. Patrzyła długo we mgłę i czuła jak nachodzi ją chmara nieprzyjemnych, ciężkich myśli. Myślała o lesie, łące, ptakach i drzewach i zrobiło jej się bardzo smutno. Gorzko wspominała, jak przepuściła okazję, by dostać się na ląd i skończyć ten bezsensowny spływ. Obiecywała sobie każdego dnia, że nigdy więcej nie przepuści już takiej okazji, że następnym razem skoczy, choćby miała o własnych siłach popłynąć na brzeg przez tę lodowatą wodę.
Pokrzepiona własnymi zapewnieniami zaczęła wymyślać krzyżówkę na kolejny dzień, w przerwie wykonując gimnastykę. Nadeszła noc, nowy dzień, potem znów noc - i tak dalej. Klaudia nieustannie płynęła przez mgłę.


Pewnego całkiem ciepłego dnia, kiedy dziewczyna wymyślała nową piosenkę o górnikach koalach i kowbojach w wysokich butach, jej serce targnęło, a ciało przeszedł dreszcz. Tak, to dziś jest ten dzień!
Do jej uszu dobiegał ciszy, daleki dźwięk rżenia konia. Koń! Najprawdziwszy, rżący koń. Klaudia nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Koń na pewno stał na lądzie, nie było ku temu wątpliwości. Kra płynęła leniwie w stronę, z której dobiegał odgłos zwierzęcia. Klaudia już, już brała rozbieg. Stanęła na najdalszym brzegu tafli i czekała na odpowiedni moment. Żeby tylko dobrze wycyrklować, wycelować i się wybić i już będzie na ziemi! Kiedy tak stała w gotowości cała napięta, próbując uspokoić oddech, do głowy zaczęły napływać trwożne myśli. Czyj to koń? Dobrego człowieka? Może niegodziwca, który spotkawszy ją zechce zrobić jej krzywdę lub ją uwięzić? Zganiła się. Nie, na pewno nie. To na pewno dziki koń.
Głos w jej głowie podpowiedział: dziki koń w świecie dzikich zwierząt.
Klaudia ujrzała oczami wyobraźni, jak próbuje uciekać przed wilkiem lub gepardem i usiadła. To rozsądne, powiedziała do siebie. Tam może być niebezpiecznie. Tutaj przynajmniej wiem, co się stanie, nie ma żadnych dzikich zwierząt ani niegodziwych ludzi.

Włosy urosły jej już do pasa. Sukienka całkiem się zdarła, była teraz zaledwie szmatką - nie pamiętający o dawnej swojej świetności, szary łachman. Klaudia siedziała po turecku i kołysała się w rytm śpiewanej piosenki. Wystukiwała rytm na kolanach i gwizdała refreny. Płynęła nadal, jak zwykle, w gęstej, białej mgle ale zdawało jej się, że kilka dni temu mgła zaczęła nieco rzednąć. Może to była wina wyobraźni, ale Klaudia mogła przysiąc, że widoczność sięgała teraz nawet dwóch metrów.  
Więc siedziała tak, świętując swoje małe spostrzeżenie, kiedy usłyszała ten dźwięk. Znała go już, to był ten ćwierkający ptak. Nasłuchiwała chwilę, próbując zlokalizować miejsce, z którego dochodził odgłos. Obróciła twarz w tym kierunku i nasłuchiwała. Trel był coraz bliżej, najwyraźniej kra musiała do niego podpływać. Czy ptak frunął, czy był na brzegu, nie wiedziała. Miała nadzieję, że znów ujrzy choć zarys drzewa albo skały, a wtedy na pewno skoczy, choćby miała przepłynąć cały dystans wpław. Siedziała, wsłuchując się w śpiew ptaka i rozpaczliwe bicie swojego serca. I w końcu ujrzała go, to był zaledwie cień, ale wiedziała na pewno, że tam niedaleko stoi drzewo.

Podpływała coraz bliżej, nadchodził idealny moment, żeby skoczyć i dotrzeć do brzegu. Sekundy mijały, a Klaudia wpatrywała się w mgłę, czując jak pot spływa jej po czole. Była sparaliżowana i patrzyła w milczeniu, jak kolejna szansa umyka jej sprzed nosa. Cień drzewa oddalał się niespiesznie, a wraz z nim śpiewający szyderczo ptak.

Wypuściła głośno powietrze, czując zupełną rozpacz. Była zawiedziona sobą, ale nie mogła nawet wykrzesać jednej łzy, by jakoś spuścić napięcie nagromadzone w ciele.
Czuła, że jej wnętrzności płoną i skręcają się ze wstydu przed samą sobą.
Przesiedziała w bezruchu do ranka i zjadła na śniadanie kawałek kry.

Każdego dnia zjadała kilka centymetrów kwadratowych swojej tratwy. Kawałek po kawałku jej miejsce na świecie traciło powierzchnię i to z jej własnej winy.
Stwierdziła po śniadaniu, że od dziś będzie jadła o połowę mniejsze porcje. Tym razem jednak tak wycieńczona wyrzutami sumienia i rozsierdzeniem, że zjadła porcję podwójną.

Mgła bywała już teraz całkiem rzadka. Zdarzały się noce, że widać było niebo gęsto usiane gwiazdami. Urzekały, migocząc tajemniczo. Klaudia była szczęśliwa, że może je teraz oglądać od czasu do czasu. W ciągu dnia widoczność nadal nie była najlepsza, ale też widać było poprawę. Noce stawały się dłuższe i było cieplej. Klaudia zdecydowała się zdjąć całkiem swoją zniszczoną sukienkę i żyć teraz nago. Szarego łachmanu używała, żeby obmywać się z krwi.

Lód teraz topił się w dłoniach, musiała więc spożywać go bardzo szybko. Dostawała często czkawki, bo łapiąc duże kęsy posiłku, połykała dużo powietrza.
Płynęła właśnie, czkając komicznie i nucąc pomiędzy czknięciami. Miała wcześniej w planie gimnastykę i była bardzo niezadowolona, że przeszkadza jej w tym taka irytująca przypadłość. Traciła coraz bardziej ochotę na aktywność fizyczną i położyła się na plecach.

Było już całkiem ciepło. Mgła niemiłosiernie raziła po oczach swoją bielą, bo intensywne dzienne światło rozpraszało się na kroplach zawieszonych w powietrzu. Klaudia podniosła rękę, by zasłonić oczy dłonią. Z przerażeniem stwierdziła, że kończyna jest całkiem mokra, jakby dopiero co wyciągnęła ją z wody. Spojrzała na lód, gdzie przed chwilą trzymała dłoń i z przerażeniem spostrzegła, że pozostawiła w lodzie wgłębienie. Podniosła się, ociekając wodą. Kra zaczęła się topić.

W ciągu dwóch dni temperatura otoczenia gwałtownie podskoczyła. Mgła stawała się coraz rzadsza i Klaudia była z tego powodu bardzo zadowolona. Chłód, jakkolwiek nie okazał się dla niej zabójczy, był bardzo nieprzyjemny i cieszyła się, że może trochę rozgrzać skostniałe kości i stawy.
A teraz uderzył ją znaczny minus tego klimatu. I nie mogła nic zrobić. Zrozpaczona rozejrzała się dookoła, szukając choćby zarysu innej, większej kry czy choćby skały. Na próżno. W niedużym zasięgu jej wzroku była tylko woda. Noc spędziła zwinięta w kłębek, tak by na pewno nie dotknąć we śnie coraz bardziej zbliżających się krawędzi. Spała niewiele.

Rano tafla lodu była jeszcze mniejsza. Klaudii odechciało się jeść na ten widok i cały dzień spędziła wytężając wzrok i szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki. Nie ujrzała nic. Tej nocy musiała już zwinąć się z kłębek, tym razem nie dla poczucia bezpieczeństwa, ale ponieważ kra była już rzeczywiście tak mała. Obudziła się, w sekundzie, gdy jej ciało zsunęło się do wody. Momentalnie złapała się dryfującego koło niej niedużego już odłamka lodu. Rozpłakała się i kurczowo trzymając się przepłynęła tak jeszcze kilka godzin, szlochając histerycznie. Bezskutecznie próbowała wdrapać się na krę, za każdym razem spadała, a bryła obracała się w wodzie. Płynęła tak, aż jej wycieńczone dłonie oderwały się od malejącej kry. Nie czuła palców, kiedy bezwładnie opadała na dno, patrząc na iskrzące gwiazdy rozmywające się, migoczące tam hen daleko.

piątek, 28 października 2016

Post nr 3 - Wszystkich Świętych

Nie da się nie pomyśleć o śmierci w obliczu nadchodzących "świąt", przez wielu z nas nazywanych po prostu długim weekendem.
Jako żarliwa przeciwniczka chowania ludzi w ziemi, mam dziwną słabość do cmentarzy. Miło popatrzeć, jak po zmroku kolorowe światełka migocą pomiędzy nastrojowymi pomnikami. Jest cicho i pachnie ogniem i wilgocią. Fajnie.
Dzisiejszy post mogłam w sumie zatytułować "10 powodów, dla których Halloween jest lepsze od Wszystkich Świętych", bo o tym właściwie będzie i właśnie z takim nastawieniem. Może niektórych oburzyć, że wolę komercjalne, amerykańskie, pogańskie święto niż naszą piękną polską tradycję, ale mam na swoją obronę kilka argumentów, którymi się poniżej dzielę. Pewnie nie dam rady zawrzeć wszystkiego w jednym wpisie, bo jest tego trochę. Zapraszam.

Nazwa święta - Wszystkich Świętych, odnosi się do wszystkich ludzi, którzy zostali przez Kościół Katolicki uznani świętymi. De facto oznacza to, że prawie wszyscy mamy wtedy imieniny (jeśli tylko Wasze imię nosił jakiś święty).
Ponieważ nie pałam do Kościoła przesadną sympatią, że tak eufemistycznie powiem, samo to jest dla mnie minusem na rzecz Wszystkich Świętych. A kiedy dołożymy do tego tych całych świętych, to już w ogóle. Byli to ludzie, którzy w najlepszym wypadku zdecydowali się nigdy nie uprawiać seksu (brawo za silną wolę, nic poza tym), myć chorych lub żyć w ascezie. Mogli się w ogóle nie myć przez całe życie w celu umartwiania swojego grzesznego ciała.

Ponieważ wartości chrześcijańskie ulegały ewolucji na przestrzeni wieków i w każdym okresie w cenie była inna cecha, kanonizowano osoby, które w dzisiejszych czasach niewątpliwie nie byłyby uznawane za wzór do naśladowania. O ile brak higieny czy celibat są jeszcze w miarę nieszkodliwe, to warto zaznaczyć, że wśród świętych znaleźć można członków zakonów rycerskich, którzy z reguły mieli na rękach ludzką krew. Skrajnym przykładem jest błogosławiony Karol de Blois - pobożny rycerz Bretoński, który w ramach zdobycia jakiegoś tam miasta, zlecił wymordowanie ok. 2000 mieszkańców (Od razu zaznaczę, że szacunek do śmierci nie oznacza deprecjonowania życia i w żadnym nie usprawiedliwia morderstwa lub też - jak w tym przypadku - ludobójstwa).

No ale dobrze, uznajmy, że Watykan nie jest nieomylny (choć istnieje dogmat o nieomylności papieża) i że kieruje się obowiązującymi trendami w świętości. Dzisiaj brak higieny do takowych nie należy, za to honoruje się ponadczasową opiekę nad chorymi i biednymi. Nie wypowiem się na temat Matki Teresy z Kalkuty i jej kontrowersyjnej działalności, ponieważ już i tak zboczyłam z tematu.
Ale kanonizacja to nie tylko "św." przed nazwiskiem i fajne obrazy z aureolą. Według kościoła, święty czy też pretendent do tego tytułu, cieszy się specjalnymi łaskami i może dokonywać cudów. Nie wiem, jak to jest uznawane teraz, ale uważano, że święci automatycznie zostają zbawieni. Jest dosłownie wybrańcem bożym. Nie fajnie, nie fajnie.

No to teraz trochę o Halloween.
Wbrew opinii nie jest to święto amerykańskie. Do Stanów przywędrowało, jak wszystko, z Europy, gdzie obchodzone jest od setek lat i w swojej genezie znacznie wyprzedza Wszystkich Świętych. Oczywiście nie w obecnej formie.
Uważano, że jesienią (trudno określić konkretną datę, choć zawsze można strzelać w święta solarne) granica pomiędzy światem materialnym a duchowym nieco się zaciera, dzięki czemu duchu mogą z zaświatów przejść do świata żywych. Zarówno te dobre jak i te złe. Trochę tak jak z Dziadami.
Z troski o dusze dobrych ludzi i członków rodziny przygotowywano latarnie, które miały wskazywać im drogę, a te złe próbowano w jakiś tam sposób odstraszyć. Abstrahując od konkretnych obrządków, widać tu zarówno troskę o zmarłych członków rodziny jak i szacunek dla martwych w ogóle.

Tak naprawdę to samo mają na celu nasze obecne święta - tutaj też chodzi o pamięć i chwilę zadumy nad kruchością życia. Także są światełka, są kwiaty i modlitwy. Nie ma w tym nic złego oczywiście, to samo w sobie jak najbardziej pochwalam (z grubsza), gdyby tylko nie było to tak prostackie w swojej formie.

O prostackiej formie napiszę już kiedy indziej, bo już i tak się rozpisałam.

piątek, 21 października 2016

10 powodów, dla których śmierć jest lepsza niż klapki

1. Śmierć pasuje do skarpet.

2. Śmierć nie robi żenujących mlaskających odgłosów.

3. Śmierć nie jest masowo produkowana przez wyzyskiwanych Chińczyków za poniżającą stawkę.

4. Klapki to wiocha, a śmierć to luksus.

5. Śmierć nie obciera, a klapki czasem tak.

6. Istnieją podróby klapków, a podróby śmierci nie ma. Można by się kłócić, że sfingowanie śmierci jest w pewnym sensie podróbą, ale jeśli faktycznie uznamy to za kopię, to jest ona raczej godna podziwu aniżeli pogardy. Wszakże zazwyczaj wiążą się z tym spektakularne, niewiarygodne historie. Czego zdecydowanie nie można powiedzieć o podróbach klapków.

7. Śmierć budzi szacunek, klapki budzą obrzydzenie.

8. Śmierć pasuje do garnituru.

9. W chłodny dzień w klapkach niewątpliwie zmarzniesz w stopy. Spytaj martwych, czy marzną im stopy.

10. Firmowe klapki z pianki, które kosztują około 100 złotych. Kto to kupuje? Śmierć nie ma ceny. Jest równie darmowa dla biednych jak i dla bogatych. A te klapki za 100 są tak samo żenujące jak te za 20.

Oczywiście klapki mają także wiele zalet. Nie zaprzeczam, sama mam klapki i nawet różowe. Chcę jednak podkreślić, że jeśli zastanawiacie się, czy dać komuś w prezencie klapki, to lepiej dla niego, żebyście go zabili.
Klapki w prezencie to najgorszy wybór.


wtorek, 18 października 2016

10 powodów, dla których śmierć jest lepsza niż cynaderki

1. Nikt nie wie, co to są cynaderki. Co to w ogóle są cynaderki? (Potrawa z nerek)
Za to wszyscy wiedzą,  czym jest śmierć.

2. Od śmierci nie przytyjesz, a od cynaderek - niewykluczone.

3. Nerki, fuj. Śmierć, mniam!

4. Jak mama Ci obiecuje,  że zrobi jutro Twoją ulubioną potrawę,  Twoje najukochańsze cynaderki,  a potem się okazuje, że w sklepie nie było już nerek i lipa, nie ma cynaderek,  są jakieś lamerskie naleśniki na szybko z jakimś pieprzonym dżemem i co? No. To ze śmiercią tak nie ma, śmierć jest pewna jak szwajcarski zegarek.

5. Cynaderki są fałszywe.

6. Śmierć jest zawsze dzisiejsza, a cynaderki czasem są wczorajsze.

7. Śmierć jest łatwa i każdy sobie świetnie poradzi z umieraniem, za to przyrządzanie cynaderek to mordęga.

8. Na świecie są nie wyczerpane zasoby śmierci, czego nie można powiedzieć o cynaderkach.

9. Nie ma cynaderek bez śmierci za to śmierć bez cynaderek - proszę bardzo.

10. Cynaderki zaspokają głód na chwilę, a śmierć gasi na zawsze wszystkie nasze potrzeby.

poniedziałek, 10 października 2016

Post nr 2 - sprawiedliwość

Danse macabre - popularna w średniowiecznej sztuce alegoria, przedstawiająca równość ludzi wobec śmierci, motyw obecny także w baroku. Na licznych obrazach i jakichś tam rycinach widnieją zawsze trupy tańczące z przedstawicielami różnych stanów. Z chłopami, księżmi i władcami.
Wszyscy umierają, wszyscy.
Możesz być pewny, Czytelniku, że osoba, która dziś zrobiła Ci przykrość, umrze. Twój sąsiad umrze. Ta wredna baba spod piątki umrze. Ten drący ryja gówniak z podwórka umrze. Jego siksowata opiekunka umrze. Pedofil, który na nich spogląda, umrze. Ty umrzesz. Pani premier umrze. Papież umrze. Życie poczęte urodzi się i kiedyś umrze. Lekarz też umrze. I pan z kostnicy umrze. Pani patolog umrze. Koleś z kiosku umrze. Dużo ludzi umrze.
Właściwie właśnie umierają. Cały czas umierają jacyś ludzie, poważnie.
Śmierć to jedyna rzecz, która nas wszystkich łączy - jedyna wspólna wszystkich ludzi i zwierząt. To wspaniałe. Krąg życia, można powiedzieć z tym, że to raczej krąg śmierci.
I być może Twoje życie bardzo różni się od życia możnych tego świata albo może jesteś bardzo głupi i daleko Ci do naukowej śmietanki, ale wszyscy skończymy tak samo i to jest największa sprawiedliwość tego świata.

Ballada o Czarnej Śmierci - Green Wood
Utwór porusza ważny problem umierania z powodu choroby. W refrenie pojawia się motyw danse macabre, dlatego wrzucam.

Wymińcie w komentarzach, kto jeszcze umrze. 

niedziela, 9 października 2016

Post nr 1 - dlaczego?

Może Was zastanawiać, drodzy czytelnicy, po co powstał ten blog. Zgodnie z tytułem, jest on po to, by ocieplić wizerunek śmierci.
W obecnej kulturze Śmierć jest traktowana po macoszemu i z przestrachem. Patrząc na polskie społeczeństwo, które jest w dużym stopniu katolickie, a przynajmniej wychowane w duchu katolicyzmu, śmierć ma zaskakująco złą sławę.
Mam tutaj na myśli rozpowszechniony pogląd o życiu wiecznym, jakie czeka na wierzących i/lub dobrych ludzi po śmierci, o krainie wiecznej szczęśliwości, osiągnięciu absolutu. Skoro po tym długim i nierzadko męczącym życiu, czeka na nas coś tak wspaniałego, czyś nie powinniśmy oczekiwać śmierci z niecierpliwością? Czy ta obawa może wynikać z tego, że nikt z katolików tak naprawdę nie uważa się za dobrych ludzi? A może boją się, że nie mają racji i niebo to ściema?

W większości wierzeń na świecie koniec życia oznacza nagrodę za trudy napotkane przez lata męczarni na tym łez padole.
Koniec cierpienia i w końcu święty, święty spokój.
Głęboko wierzę, że gdy ludzie zaczną podchodzić do śmierci z większą sympatią, świat sanie się lepszym miejscem.

Ciekawostka: Gdy byłam młodsza a to myślałam, że "łez padole" to jakieś hiszpańskie słowo, oznaczające ziemię (brzmi: uespadole, przyznacie chyba, że to prawie jak hiszpański!)

Zachęcam do dyskusji o śmierci i do umierania w ogóle.